Ostatnie dni przed feriami, już czekają dwa tygodnie błogiego odpoczynku. Wyjazdy, a może spokojny oddech w Warszawie, książki, herbata (odwyk kawowy! koniecznie!), może jakiś wypadzik do Podkowy, starzy przyjaciele. Nareszcie. Byle tylko dotrwać, przetrwać te trzy, te dwa dni. Zaraz spełnią się wszystkie nasze sny.
Ale co potem? Trzeba znowu się spiąć, i teraz to już na porządnie! Taktyka "byle do końca roku" może być znacznie trudniejsza do wprowadzenia w życie niż "byle do ferii". Najprościej byłoby zahibernować uczucia i pełznąć przed siebie. Ale ja celuję wyżej. Wszyscy powinniśmy.
Tutaj pora na drobną dygresyjkę. 02.01.2015, Wwa - otwieram pusty zeszyt i w przypływie natchnienia wypisuję wszystko, co chciałabym zrobić w najbliższym roku. Największe marzenia. Gdy zaglądam na te strony kilka dni później, wygląda to żałośnie. "Serio myślisz, że uda ci się chociaż jedno z tych marzeń?" - mówi jakiś ironiczny głos z tyłu mojej głowy; powtarza to wielokrotnie przez rok. Systematycznie próbuję go zagłuszyć, czasami z sukcesem, czasami nie...
I tak docieram do stycznia 2016. Przypadkiem znajduję stary zeszyt i otwieram na stronie z marzeniami. I porównuję...
Spostrzeżenia? Wyszło. Udało się. Nie udało się zrobić wszystkiego, ale to, co było najważniejsze, jakoś wyszło. I daje chyba najwspanialsze poczucie satysfakcji i szczęścia, jakie może istnieć.
Z tego długiego i męczącego wywodu wynika drugi sposób na zmiany w swoim małym, indywidualnym wszechświecie. MARZENIA. Miejcie odwagę marzyć. Nie dajcie się zimowej chandrze. I choćby to były marzenia, które spełnią się za rok, za pięć lat, za dwadzieścia, nie bójcie się ich. Naprawdę nie ma czego :)
Dodatkowy motywator muzyczny:
Stay tuned!